środa, 9 czerwca 2010

Z wizytą w niebie

Kolejny dzień, kolejne plany, kolejne dyskusje.
Justyna dzielnie studiuje mapy i proponuje trasy, ale ja tylko jęczę. Jęczę, że muszę jechać do Krakowa. Bo mnie zaprasza. Zaprasza na każdy możliwy sposób - zaczyna od plakatów na słupach, idzie przez telewizję i kończy na smsach na mojej komórce. Jednak pogrzeb pary prezydenckiej na Wawelu skutecznie mnie zniechęca do wariackiej zmiany kierunku podróży. Idziemy więc na Połoniny. Po drodze organizujemy jakieś oznakowanie dla naszych czworonogów. Jest kiepska pogoda i lepiej by było, żebyśmy widziały naszych towarzyszy. I przy okazji żeby osoby na tyle szalone, by w taką pogodę ruszać w trasy, również. W kiosku nic poza żółtym sztormiakiem foliowym za 7zł nie ma. Ale bierzemy. Ścinamy trzy paski i robimy gustowne szeleczki dla psów. Zostaje nam góra, więc nie dość, że psy już oznakowane, to jeszcze mamy uroczy sztormiczek. Taki mini mini.
Połonina Caryńska jest piękna. Tylko szkoda, że poza kawałkiem drogi i chmurami wiele więcej nie widzimy. Nie zniechęcone mgłą, siąpieniem, gradem, wszechobecnym błotem (ciekawe, że stuptuty wzięłam jako pierwsze w bagaż, a o drugiej parze spodni nawet nie pomyślałam..) i śniegiem w co poniektórych odcinkach naszej trasy, dzielnie zdobywamy nasz szczyt wielkości Kilimandżaro. Jest wspaniale. Po drodze zaliczamy mały stres związany z rykami nieznanego nam pochodzenia. Po przeczytaniu kilku broszurek w hotelu "Jak omijać niedźwiedzie", nasza pierwsza myśl to oczywiście niedźwiedź. Na szczęście nie spotykamy. Psy też nie. One spotykają tylko kolejne patyki i świetnie się przy tym bawią.
Wracamy już po drodze asfaltowej o zmroku. W hotelu znów rozmawiamy jak na terapii i rozgrzewamy się miodem pitnym. Wykończone szykujemy się do następnego dnia i drogi na Moklik.